Europa Podróże

Islandia w marcu – relacja z wyprawy pod namiot 2

By
Viola and the World
on
7 maja 2020

Chyba jeszcze nigdy nie udało mi się stworzyć tak szczegółowej relacji z jakiejś podróży. Najdziwniejsze w tym jest to, że wcale nie potrafię napisać jej zwięźlej. Może dlatego, że Islandia jest jednym z tych krajów, o których krótko pisać się nie da? Zapraszam do drugiej części Islandia w marcu – relacja z wyprawy pod namiot

Jeśli nie znasz początku całej historii, to zachęcam Cię, by to od niej zacząć. ISLANDIA W MARCU – RELACJA Z WYPRAWY POD NAMIOT. Chyba, że masz ochotę pooglądać tylko zdjęcia! 😉

Islandia w marcu - relacja z wyprawy pod namiot

Dzień 5

Jedynym plusem z zarwanej nocy, jest to, że dzień staje się automatycznie dłuższy. Cieszyliśmy się z tego, że przed nami wiele godzin na zwiedzanie, w końcu dziś miało być nie mniej intensywnie niż wczoraj. 

Pola lawowe

Promienie wstającego słońca przebijały się przez stożki zastygłej magmy, które lewo wychylały się spod grubej warstwy śniegu. Po prawej stronie roztaczał się obraz, na którym dominowały dość rzadko spotykane na Islandii, ciepłe barwy.

Patrząc na mapę, w ciągu ostatnich dni, nie zrobiliśmy zawrotnych kilometrów, choć odnieśliśmy takie wrażenie. Z całą pewnością odpowiada za to ograniczenie prędkości do 90 km/h (to maksymalna dopuszczalna prędkość na wyspie), nieprzewidywalny stan dróg, jak i punkty widokowe, które miejscami, co chwilę pojawiały się tuż obok „jedynki”. Wiele z nich, ze względu na duże prawdopodobieństwo ugrzęźnięcia, musieliśmy sobie odpuścić. 

"Hundayka" nie daje rady

Trafiając w końcu na mniej groźny zjazd (oczywiście z naszego punktu widzenia), zdecydowaliśmy, że zjeżdżamy. Odpowiedź na retoryczne pytanie: „My nie damy rady?” zadane przez mojego towarzysza wciskającego równocześnie gaz do dechy, pojawiła się niemalże w tym samym momencie. Nie daliśmy.

„Hundayka” utknęła i to na dobre. Kolejne minuty walki mijały. Ja musiałam przejąć „stery”, zaś partner próbował z całych swoich sił wypchać samochód. Na nic. Pomocników przybywało. Próbowali jedni i drudzy. W końcu nie było innego wyjścia, jak zatrzymywać każdy przejeżdżający samochód i pytać kierowców, czy aby na wyposażeniu nie mają liny samochodowej. Na próżno. 

Mijały kolejne nerwowe minuty. Z coraz większym przekonaniem, że będzie trzeba wzywać pomoc drogową, machałam do kolejno przejeżdżających samochodów, w których jak na złość siedzieli sami turyści (rent cars nie są wyposażone w linę).

W grupie siła

W końcu nadeszło wybawienie. Z samochodu wyszli uśmiechnięci, jakby zadowoleni z tego, że znów mają oto misję do wykonania, Islandczycy.

Zanim zdążyłam zadać pytanie, oni chwycili za łopaty. 😅

Podobno Islandczycy słyną między innymi z tego, że zawsze wożą ze sobą linę. A jednak są wyjątki.😉

Jednak w tym przypadku nawet łopaty dały nam dużą nadzieję. Niestety na krótko. Mimo wielu prób nie radziły sobie ze śniegiem, który gdzieś mocno wbił się pod spód samochodu. 

Po około 30 minutach Islandczycy zaczęli odpuszczać, za to mój parter, wciąż się nie poddawał, wykopując spod auta zamarznięty śnieg. I jak się okazało tym razem, nie na próżno. W tym samym momencie, kiedy znalazłam kierowcę z liną samochodową, „Hundaykę”  udało się wypchać na główną ulicę.

Hurra!😁 Ogromna radość i ulga. 😄

Polskie Prince Polo, zwane przez Islandczyków zdrobniale Prins Póló, jest najpopularniejszym wafelkiem w Islandii od 60 lat. 

Nam nie pozostało nic innego, jak tylko podziękować i rozdać Prince Polo, które czekało na właściwą okazję. 😂

„Całe pokolenie Islandczyków wyrosło na dwóch rzeczach – amerykańskiej Coca-Coli i polskim Prince Polo” – były prezydent Islandii Ólafur Ragnar Grímsson podczas wizyty w Polsce w 1999 r. 

Powtórka z rozrywki

Po tej lekcji byliśmy ostrożniejsi niż zwykle.

Nic też nie zapowiadało, że tego dnia ugrzęźniemy w śniegu po raz drugi! Tym razem również nie obyło się bez pomocy innych, ale wypychanie auta trwało zdecydowanie krócej.

Jednak czarna wizja powtórki z rozrywki zapewniła nam dodatkową dawkę emocji, których na dzisiaj mieliśmy już aż nadto. 

Tak minęło nam całe przedpołudnie. Później musieliśmy ochłonąć i wreszcie zjeść nasz długo wyczekiwany posiłek.

Dziś wołowina a'la Strognow i kawa na długie godziny jazdy 🙂

Jęzor lodowca - Fjallsarlon

Za nami 400 km. W emocjach, które jeszcze tego dnia mnie nie opuściły, zapomniałam dokładniej przyjrzeć się mapie i tym oto sposobem ominęliśmy jedną z ważniejszych atrakcji Islandii – wodospad Skaftafell. Dowiadujemy się o tym dopiero po dotarciu do Fjallsarlon, kolejnego jęzora lodowca. Nie zdecydowaliśmy się jednak na powrót pod wodospad. I właściwie nie było nam go aż tak szkoda, w końcu na Islandię kiedyś jeszcze powrócimy. 😉

Żeby dostać się do pod jęzor Fjallsarlon można zjechać z „jedynki” szutrową drogą (zimą te drogi pokryte są w całości śniegiem) w dół i zaparkować 3 km dalej. To zdecydowanie skróciło czas dotarcia na miejsce, którego nie mieliśmy już zbyt wiele.  Tym razem, mimo iż ryzyko było niemałe, niemalże pod samo czoło lodowca dojechaliśmy bez większych przeszkód. Ale nie każdy miał to szczęście. Wracając mijaliśmy dwa ogromne samochody walczące z grzęskim śniegiem. 

Jak widać i te auta z napędem 4 x 4 nie mają lekko. I mimo porannych wpadek byliśmy dumni, że nasza „bojowniczka” tak dobrze daje sobie radę.  😉

Diamentowa Plaża i laguna lodowcowa Jökulsárlón

Jedno z najbardziej wyjątkowych miejsc, jakie miałam okazję oglądać w moim życiu. 

Diamentowa Plaża jest pełna porozrzucanych, krystalicznych brył lodu. Widząc je, nie można wątpić w to, że to najlepsza nazwa, jaką można było nadać tej fascynującej plaży.

Niestety przybyliśmy na to miejsce po zachodzie słońca, więc nie ujrzeliśmy lśniących w słonecznych promieniach „diamentów”, które tak dobrze znaliśmy ze zdjęć.

Za to wydobywał się z nich niemal ten sam błękit, który podziwialiśmy na lodowcu.

Mimo późnej pory naszym oczom ukazała się foka (podobno jest ich tu wiele). Na zrobienie zdjęcia zabrakło jednak czasu. Zmęczona, najprawdopodobniej zachwytem turystów, szybko ześlizgnęła się z tafli lodu i odpłynęła spać. 😉🌙

Przed zmrokiem udajemy się w miejsce, którego widok, przypomina mi scenę pewnego filmu, w którym lód odgrywa znaczącą rolę. Nie, nie „Titanica”.😂

A wyprawy odkrywczej Ernesta Shacketona, kiedy to jego statek przebijał się przez wielkie tafle lodu, ostatecznie przegrywając z nim.

Lagunę lodowcową Jokulsarlon wypełniają dryfujące góry lodowe, których budulec szacuje się na ponad 1000 lat. Laguna zaczęła powstawać w latach 40-tych pod wpływem cofającego się lodowca Breiðamerkurjökull i dziś jest miejscem obowiązkowym każdej wizyty na Islandii.

Widok tych miejsc był urzekający. Szkoda, że dotarliśmy do nich późnym popołudniem. Tu naprawdę warto poświęcić o wiele więcej czasu!

Szybkie tempo zmian jakie zachodzą w tym miejscu, są niemalże gwarancją tego, że przy naszej następnej wizycie, Jokulsarlon będzie wyglądać zupełnie inaczej… 

Żegnając się z tym miejscem, podejmujemy ostatecznie decyzję, że próbujemy objechać całą wyspę.

By to zrobić, musimy trochę nadgonić. Jedziemy jeszcze godzinę i w końcu rozbijamy się tuż przy „jedynce”. 

 Dziś pierwszy raz nocujemy na obszarze wolnym od surowych obostrzeń dotyczących nocowania na dziko.

Islandia w marcu - relacja z wyprawy pod namiot

Dzień 6

Przed wschodem słońca, gdzieś na wschodzie wyspy

Po przejechaniu kilku kilometrów nie sposób oprzeć się wrażeniu, że zmienił się krajobraz.

Za oknami samochodu dostrzegamy pierwsze renifery. Niestety w odróżnieniu do islandzkich koni, te zwierzęta są bardzo płochliwe i ich stada znajdują się zazwyczaj w dużej odległości od głównej ulicy.

Zatem nie pozostaje nic innego, jak nacieszyć dobrze oczy i zapamiętać te widoki.

Renifery

Szczerze mówiąc, piękno surowego i dzikiego krajobrazu, który roztacza się od wschodniej po daleko północną część  wyspy trudno uchwycić na zdjęciach i jeszcze trudniej jest mi je opisać. To piękno trzeba zobaczyć! W tej części wyspy zakochałam się od pierwszego wejrzenia, mimo, że na odcinku 400 km nie znajdziemy tu żadnych większych atrakcji.

Drugie oblicze Islandii

Niemal cały dzień spędzamy w samochodzie i nasze zwiedzanie  odbywa się głównie przez szyby. Tylko co jakiś czas, szybko wyskakujemy z auta, żeby zrobić zdjęcie. W tej części wyspy ruch na „jedynce” jest znikomy.

Robi się pusto i dziko. Nieprzewidywalnie. Pogoda bywa różna, a wiatr wieje z taką siłą, że uchylenie drzwi bez ich podtrzymania, grozi najzwyczajniej ich wyrwaniem.

Mijamy opuszczony dom, do którego  decydujemy się zajrzeć. Oczami wyobraźni staram się ujrzeć panujące tu niegdyś życie. 

Islandzki klimat

Mijamy też jedno z kilku gospodarstw, na którym w końcu udaje nam się zobaczyć owce.

Głodni islandzkich hot dogów zatrzymujemy się w jednym z barów, w którym było tak przyjemnie, że spędziliśmy tam sporo czasu. Typowy bar islandzki, to bar 2 w 1, czyli taki, który składa się z części restauracyjnej i sklepowej.

Przy stoliku siedziało kilku Islandczyków i jedna grupa turystów, która właśnie kończyła swój posiłek.

Zamówiliśmy kawę i hot dogi, uzupełniliśmy bukłaki wodą, rozglądaliśmy się po barze i  zamieniliśmy kilka słów z jego właścicielką. Mój partner nie byłyby sobą gdyby nie skorzystał z okazji przymierzenia jednego z lopapeysy – tradycyjnego wełnianego swetra islandzkiego, który jak się okazało został wykonany przez siostrę właścicielki baru.

A to Grzesiek - znany w tekście jako partner i towarzysz podróży z właścicielką baru 😀

Chętnie spędzilibyśmy tam jeszcze trochę czasu, ale przed nami rozciągały się jeszcze długie godziny jazdy. Zostały niecałe dwa dni, a przed nami co najmniej 700 km.

Uroki zimowej Islandii - Diamentowy Krąg

Robiło się późno. Powoli wjeżdżamy w Diamentowy Krąg (nazwa turystycznej trasy), którego zwiedzanie chcieliśmy zacząć od wodospadu Dettifoss. Droga do niego była niestety nieprzejezdna.

Pole geotermalne Hverir

Kilkadziesiąt kilometrów dalej znajduje się atrakcja, którą można poczuć i zobaczyć na długo przed dotarciem na miejsce. Z bezkresnego pustkowia wyłaniają się monstrualne kłęby dymu i piekielny zapach siarki. 😈

Obszar geotermalny Hverir

Hverir, bo to o nim mowa, to obszar geotermalny, na którym z niewielkich stożków ziemi wydobywa się z ogromną siłą kłębiasty dym. Jego gęstość i rozpiętość jest tak duża, że czasem nie uchwycimy na zdjęciu niczego poza szaro-białawym obrazem.

Stojąc przy bulgoczących bagnach można odnieść wrażenie, że stoi się na innej planecie – takiej bardziej piekielnej. 😂

To doskonałe miejsce, by przekonać się o wybuchowej i nieposkromionej sile życia wnętrza Ziemi.

"Niewidzialne" atrakcje Diamentowego Kręgu

Z Diamentowego Kręgu zostało jeszcze kilka wartych zobaczenia miejsc. Jednym z nich jest jezioro Mývatn o błękitno-zielonym kolorze. Nie udało nam się go ujrzeć, gdyż do tego miejsca dotarliśmy po zmroku.

Szukając na mapie okolicznych atrakcji szczególnie mocno wpadł mi w oko krater wulkaniczny Krafla.

Zanim zdecydowaliśmy, w którym miejscu rozbijemy namiot, pojechaliśmy sprawdzić dojazd do krateru. I dobrze, że to zrobiliśmy, gdyż i ta droga okazała się być wyłączoną z ruchu.

Noc spędziliśmy zatem już daleko za nim, w pobliżu jeziora Myvatn. 

Islandia w marcu - relacja z wypadu pod

Dzień 7

To tego dnia powstało zdjęcie, w którym siedzę w namiocie popijając kawę. 🙂 ☕️ Patrząc na nie, chyba trudno wyobrazić sobie, ten wysiłek, w jakim ono powstało. Było mroźno i wietrznie.

Po sesji zdjęciowej pospiesznie składaliśmy namiot, który najzwyczajniej nam zwiał. Na początku był duży strach, że go nie dogonimy, a potem wybuch śmiechu. Chyba dobrze nam zrobiła ta wymuszona poranna gimnastyka.😂

Lotnisko Keflavik, z którego jutro mamy powrót do Polski znajduje się 500 kilometrów od nas. Mogłoby się wydawać, że to nie tak dużo, w końcu na dotarcie do niego mamy 1.5 dnia. Ale jak już pisałam, na Islandii zimą nic nie jest pewne. Co kilka kilometrów stały przygotowane na wszelki wypadek oznaczenia informujące o zamkniętej drodze. Przy złej pogodzie jest niemal pewne, że przynajmniej na jakiś czas utknie się w jednym miejscu.

I nam momentami wydawało się, że obawy – które gdzieś w nas były, a o których sobie nie mówiliśmy, mogą stać się rzeczywistością. Stan dróg raz był lepszy, a raz gorszy. Widząc zsypujący się ze zbocza gór śnieg na drogę główną nie trudno było sobie wyobrazić, że w pewnym momencie przejazd nią będzie niemożliwy.

Emergency Shelter Iceland

Ale szło nam całkiem dobrze, a mijane przez nas ośnieżone pasma gór i pustkowia chłonęły całą naszą uwagę.

Godafoss - wodospad bogów

Ostatnim miejscem w Diamentowym Kręgu, które odwiedzamy jest bajkowy wodospad Godafoss.

Chyba nie muszę tu wiele pisać, bo i nazwa i zdjęcie mówią same za siebie.😉

Islandzkie zakupy

Obok parkingu znajduje się duży sklep z pamiątkami. W końcu dopadła już nas smutna myśl, że oto jutro będziemy musieli pożegnać się z tą krainą. Robimy jedne z najdroższych zakupów, choć wychodzimy z tylko jedną rzeczą – islandzkimi wodorostami. Wcześniej naczytaliśmy się o ich leczniczych właściwościach. Wodorosty mają przede wszystkim dobrze zwalczać wszelkie objawy grypy. Ale my, jak na złość nie mieliśmy jeszcze okazji się o tym przekonać, gdyż po powrocie byliśmy zahartowani, jak nigdy. 😉

Naszym kolejnym przystankiem był Bonus – najsłynniejszy sklep w Islandii. Na otarcie łez postanowiliśmy trochę porozpieszczać nasze podniebienia. 😉

W naszym koszyku znalazło się kilka lukrecjowych słodyczy dla bliskich, kilka łakoci dla nas i … rekin.

Jeśli nigdy nie mieliście okazji usłyszeć o mięsie tej ryby, to pewnie Was zaskoczy informacja, iż rekin à la iceland, zalicza się do najobrzydliwszych potraw świata! I nie bez przyczyny.

Otóż tradycyjna potrawa islandzka przygotowywana jest z fermentowanego mięsa rekina polarnego, nazywanego w Islandii hákarl, czyli w tłumaczeniu zgniły rekin. Nie będę się tu rozpisywać na temat całego procesu powstania takiego przysmaku. Napiszę tylko w skrócie o naszych doznaniach.

Do ust wzięłam jedną, z wyglądu trochę przypominającą słoninę, kostkę, która już swoim zapachem mocno zniechęcała. Podczas jej gryzienia wydobywał się wyraźny smak amoniaku i szczerze, trudno było mi to przełknąć, więc w moim przypadku skończyło się na jednym kęsie. Za to mój towarzysz, przyzwyczajony już do licznych niecodziennych przysmaków skusił się na 3 kawałki.

Partner twardo stoi jednak przy stanowisku, że zjadłby więcej, gdyby nie to, że sprzedawca odradzał nam jego jedzenie. Podobno nieprzyzwyczajony do tego smakołyka żołądek może się mocno zbuntować. Zatem resztą podzieliliśmy się z naturą.🙂

O higienie w podróży słów kilka

Po wielu godzinach dotarliśmy na zachód wyspy, gdzie nie pozostało nam nic innego jak szukanie miejsca pod namiot.

Mi coraz bardziej doskwierał brak kąpieli, a przede wszystkim nieświeże włosy, których nie myłam od… 7 dni!!! Tym samym padł mój nowy rekord w tym, ile niedogodności w podróży jestem w stanie przyjąć na klatę. 😉

W ostatnich dniach korzystaliśmy tylko z „prysznica komandosa”, gdyż jakoś nie po drodze było nam szukanie zimowego kempingu. Na stacjach benzynowych nie ma, tak jak jest to w Polsce, kabin prysznicowych, więc i z takiego wariantu nie mogliśmy skorzystać.

Dobre rady wuja google podpowiadały mi, że na basenach publicznych jest również możliwość skorzystania wyłącznie z prysznica. To już była jakaś opcja, tym bardziej, że do stolicy, w której jest ich kilka, nie było już tak daleko. 

Landbrotalaug - gorące źródło

Jednak problem rozwiązał się sam. Kilkadziesiąt kilometrów od Rejkiawika, znajduje się gorące źródło Landbrotalaug. Świetne miejsce na nocleg i kąpiel!

Na miejsce dotarliśmy nocą. I już po drodze stało się oczywiste, że wizja przyjemnej kąpieli w jednym ze źródełek, jest nierealna.

Przeraźliwie zimny wiatr, sprawiał, że odczuwalna temperatura mogła wynieść minus 15, a może i więcej? To było zdecydowanie najzimniejsze miejsce, jakie odwiedziliśmy na wyspie!

Droga do gorącego źródełka

Droga prowadziła przez źródełko, które trzeba przejść stąpając po ledwo wystających kamykach (przynajmniej tak widzieliśmy to nocą😉). Jeden fałszywy ruch i nogą ląduje się w wodzie. Było już ciemno, więc drogę oświetlały nam tylko czołówki i blask księżyca. Docierając na miejsce, zobaczyliśmy małą dziurę wypełnioną wodą, która była zimniejsza niż w rzece Hveragerdi, ale cieplejsza niż w opuszczonym basenie (o których przeczytasz w części 1).

Jednak panujący tam mróz, sprawiał, że cały zapęd, który jeszcze gdzieś wcześniej był, zanikł. 

Droga do gorącego źródła o poranku

Szybka kąpiel w studzience

Tym razem na pierwszy ogień poszedł mój towarzysz. Ja byłam jeszcze zbyt zajęta badaniem sytuacji. Przerażało mnie zimno, ale też nieznana głębokość tej siarkowej studni. No i oczywiście wyobraźnia podpowiadała mi, że w takiej dziurze mogą skrywać się najdziwniejsze rzeczy, które wciągną mnie w dół. Tak więc badanie terenu pozostawiłam partnerowi, który był po prostu odważniejszy. 🙂

Ale niebezpieczeństw nie było. Pozostało mi tylko uporać się z myślami, które już same zmieniały mnie w kostki lodu.

Nie chciałam się jednak im poddać. Zmotywowana wszystkimi filmikami przekonujących zwykłych śmiertelników o tym, że wszystko jest możliwe dzięki sile myśli, próbowałam skierować moje na właściwy tor. 😁 I chyba zaczęło działać, bo gdy partner wyszedł z wody i uporał się z ubieraniem, ja w mgnieniu oka weszłam do studzienki. Choć z rozbieraniem poszło nawet nieźle, to o zakładaniu stroju kąpielowego, który mieliśmy przy sobie, nie było mowy. Zresztą panowała taka ciemność, że szkoda byłoby nie skorzystać, z tych kilku minut nieskrępowanej niczym wolności. 😅 W wodzie, mimo niewysokiej temperatury, było nawet przyjemnie.  😉

Nawet udało się zrobić kilka zdjęć. A po nich przyszedł czas na najgorsze. Wyjście! To była prawdziwa tortura. Usiadłam na zamarzniętym ręczniku, a drugim równie sztywnym próbowałam powierzchownie otrzeć moje ciało.

Gorące źródło Landbrotalaug. Viola and the World. Hot spring Landbrotalaug. Najlepsze gorące źródła na Islandii

Ona vs. On 😀

Kiedy przed publikacją tekstu, dzielę się moimi wypocinami z osobą, która to ze mną przeżyła, dowiaduję się, że z jego punktu widzenia kąpiel w studzience wyglądała nieco inaczej.

„Przecież nie narzekałaś, a wręcz przeciwnie, to tobie zależało na tym, żeby spróbować”. I w tym, i w tym ma rację. Ale tą walkę, jaką toczyły moje myśli z ciałem, mogłabym porównać z tą, którą przeżywałam przed skokiem ze spadochronu. Ale i tu nie jestem pewna, czy to porównanie jest słuszne. 

Doświadczona już solidnie mrozem, wiedziałam jak bardzo muszę walczyć ze strachem przed nim. I nie chodziło już tu wcale o zaliczenie kolejnego hot springu, czy potrzeby kąpieli, a o pokonanie kolejnej bariery tkwiącej we mnie samej.

Zapiski z notesu

Usatysfakcjonowani i zamarznięci do cna, w końcu kładziemy się spać. Każdego dnia, zanim zamknęłam oczy, analizowałam przeglądając zdjęcia, cały miniony dzień. Mimo mrozu, zapisałam kilka kartek notatnika. Oto fragment jednego z nich:

Kiedy podróżujesz po Islandii, a w oku kręci się łezka, to najprawdopodobniej pojawiła się ona ze wzruszenia. 🗻
Kiedy podróżujesz po Islandii zimą, a w oku kręci się łezka, to może ona być wynikiem mroźnego i silnego wiatru. 🌬
Kiedy podróżujesz po Islandii zimą z namiotem, a w oku kręci się łezka, to może ona być oznaką bezsilności wobec siły natury, która toczy z tobą nierówną walkę. 🥺

Reasumując, u mnie oczy były nieustannie mokre.😅😭

Dzień 8 – ostatni

Landbrotalaug o poranku

Wstałam mocno zmotywowana. Po tylu dniach nie mycia włosów, postanowiłam, że zrobię to dziś i to oszczędzając na czasie. A więc w tym miejscu. Po rutynowej czynności: pakowania ekwipunku, zjedzenia śniadania itd. przyszedł czas na weryfikację, czy nie skończy się tylko na zamiarach. 😅

Zaczęłam od obserwacji terenu. W świetle dziennym całe to miejsce wyglądało zupełnie inaczej niż dzisiejszej nocy. Nagle ukazały nam się inne ścieżki prowadzące do gorącego źródła, a nawet i inne możliwości kąpieli! Zaledwie kilkanaście kroków od naszego samochodu stała rura, z której pryskała przyjemnie ciepła, a momentami nawet gorąca woda.

Mój partner z niedowierzaniem kręcił głową, kiedy przymierzałam się do umycia moich włosów. Wiało nie mniej niż wczoraj. I wiedziałam, że mycie głowy w takich warunkach nie jest najmądrzejsze. Jednak wizja noszenia grubej czapki przez kolejny cały dzień, a przede wszystkim na ciepłym lotnisku, mocno mnie do tego motywowała. 😉

„(…) wiatrów potężnych, które w onych krajach tak mocne bywają, iż przed niemi nic prawie w całości się ostać nie może …”.

Tak opisał ten żywioł Daniel Vetter w książce Krótkie opisanie wyspy Islandyji wydanej w roku 1638.

Ja nowo narodzona. Uwierzcie na słowo 😀

Pierwszy i chyba ostatni raz miałam okazję doświadczyć mycia włosów, podczas którego, nakładając szampon na włosy z jednej strony głowy, druga zamieniała się w sople. Mimo tego, czułam jakbym naradzała się na nowo.😁

Może to głupio zabrzmi, ale umycie włosów, było największą radością, jaka spotkała mnie tego dnia. 😅

Park Narodowy Þingvellir

Coraz znaczniej dopadał nas smutek, że oto nasza przygoda dobiega końca. Zanim się to jednak stało, zdążyliśmy odwiedzić Park Narodowy Þingvellir. 

Park Narodowy Þingvellir to jedno z najważniejszych miejsc dla Islandczyków. W 930 roku założono Alþingi („zgromadzenia narodowego”), uważane za pierwszy demokratycznie wybrany parlament na świecie!

Spacer między kontynentami

Park, to też jedno z niewielu miejsc, gdzie można zobaczyć nachodzące na siebie północnoamerykańskie i eurazjatyckie płyty tektoniczne!

Powrót

Czas jakby przyspieszył i musieliśmy wracać na lotnisko. 

A na nim spotkaliśmy uśmiechnięte grupy Polaków, których poznaliśmy 8 dni temu.

To od nich dowiadujemy się, że północno-zachodnia część kraju podczas pierwszych dni była nieprzejezdna, dlatego nie udało im się objechać wyspy. Skrótowo wymieniliśmy się  swoimi przeżyciami. Choć były różne, to chyba każdy z nas zgodnie mógłby rzec, że z wyspą się nie żegna, a mówi jej „Do zobaczenia”. 😉

Podsumowanie

JEST COŚ, CO PRZEWYŻSZA WSZYSTKIE WYGODY, KTÓRYCH MY ŚWIADOMIE WYRZEKLIŚMY SIĘ, SPIĄC W NAMIOCIE – TO NIEUSTAJĄCA PRZYGODA!!!

Ta nierówna walka z wiatrem i mrozem, która najbardziej dała nam w kość, przy rozbijaniu i składaniu naszego schronienia, albo w momencie, kiedy za potrzebą trzeba było wyjść z dopiero co zagrzanego śpiwora. I te wydawałoby się złowrogie gwizdy i podmuchy, które wykorzystywały każdą szparkę, by wedrzeć się do środka. Doświadczenie Islandii w taki sposób jest niezwykłe. Taka Islandia odkrywa słabości i uczy pokory, wobec wszystkiego, co nas otacza.

Było trudno i bywały momenty, kiedy na zmianę przeklinałam siebie, partnera i pogodę. Ale to właśnie ten wysiłek nadał WYJĄTKOWOŚCI tej wyprawie! Przez osiem dni nie spotkaliśmy nikogo, kto podróżowałby właśnie w ten sposób… .⛺️❤️

KONIEC!!! 😂

Uff… Jeśli dobrnęliście do końca, to należą się Wam brawa. 🙂 Wiem, że czytanie też może być męczące. 😉

Napiszcie w komentarzu, jakie wrażenia wywarła na Was moja relacja. Komplementy, ale też krytyka są mile widziane. Będę wiedziała, jak następnym razem zrobić to lepiej.

Z przyjemnością poczytam także o Waszych przygodach, więc zachęcam do dzielenia się nimi! 🤗

TAGS
RELATED POSTS
4 komentarze
  1. Odpowiedz

    OlaP

    11 maja 2020

    Jak zawsze twoje relacje z podróży tak wciągają że nie myśli się o tym że :,, o boże tyle do czytania” tylko się płynie razem z twoimi słowami hahah uwielbiam ❤️

    • Odpowiedz

      Viola and the World

      12 maja 2020

      O jak mi miło!!! ? Czytaj, czytaj, bo następne relacje ukażą się już niebawem!?

  2. Odpowiedz

    Paweł

    14 sierpnia 2021

    Łyknąłem jednym tchem.
    Jak pelikan rybę.?
    Wspaniała przygodowo komediowo dramatyczna relacją.??
    Pozdrowionka dla autorki Paweł

    • Odpowiedz

      Viola and the World

      16 sierpnia 2021

      Bardzo dziękuję za ten pozytywny i motywujący do dalszych wpisów komentarz!☺️ Pozdrawiam Viola☺️

LEAVE A COMMENT

Viola
Berlin, Germany

Cześć! Jestem Viola - marzycielka, wiecznie szukająca swego miejsca na ziemi. Po kilku latach wciąż powracających myśli o założeniu bloga, w końcu doszło do jego realizacji. Od kilku lat mniej lub bardziej intensywnie podróżuję po świecie. NA DZIEŃ DZISIEJSZY WYKORZYSTUJĘ KAŻDĄ WOLNĄ CHWILĘ, BY WYRUSZYĆ TAM, GDZIE MNIE JESZCZE NIE BYŁO!

Szukaj
Facebook