Azja Podróże

LAOS – NIEZNANE WIOSKI NONG KHIAW

By
Viola and the World
on
13 maja 2020

Czasem zastanawiam się nad tym, co czyni jedno miejsce bardzie atrakcyjne od drugiego. Liczba zabytków? Atrakcji? Sławne wydarzenia? Osobliwości? Pewnie niektórzy z Was mieli okazję przekonać się na własnej skórze, że czasem te najlepsze rzeczy zdarzają się tam, gdzie wcale ich nie szukamy. Laos – niezapomniane wioski Nong Khiaw jest właśnie opowiadaniem o jednej, z tych rzeczy.  

Laos - nieznane wioski Nong Khiaw

To był już 3 dzień w Nong Khiaw. Po szalonym maratonie, jaki dotychczas robiłam, kierowana ciekawością kolejnych miejsc, 3 dni spędzone w jednej miejscowości były miłą odmianą. Totalny luz, spokój i beztroska świetnie wkomponowały się w to, jakim miejscem jest Nong Khiaw

Nong Khiaw budzące się z codziennej porannej mgły

O poranku wyruszyłam w drogę, by odkrywać okolice. Ale bez konkretnego planu, więc tylko ze strojem i ręcznikiem kąpielowym w plecaku na wypadek, gdybym natrafiła na któryś z wodospadów, których na tym terenie podobno jest kilka.

Po kilkunastu tygodniach spędzonych w hostelach, szczypta prywatności w bungalow było jednym z największych luksusów, jakich doświadczyłam w podróży

Najlepsze rzeczy przychodzą nieoczekiwanie

Ledwo co wyszłam z mojego bungalow na główną ulicę, zastanawiając się, czy pójść w prawo, czy lewo, z uśmiechem i gestem pozdrowienia przywitał się ze mną pewien mężczyzna. Oczywiście turysta.

Choć zazwyczaj unikałam takich niespodziewanych konfrontacji, nie z obawy przed nieznajomymi, a raczej z dyskomfortu mówienia po angielsku, tak tym razem przystanęłam i dałam się wkręcić w dyskusję.

Pierwsze zdania zawsze lub prawie zawsze są takie same. Jak masz na imię, skąd jesteś, co tu robisz, ile zostaniesz, co widziałaś, co zamierzasz zobaczyć itd. Powtarzają się zawsze przy nowo poznanej osobie. A więc to miałam już dość dobrze wyćwiczone. 😅Problem pojawia się później, kiedy rozmowa nie kończy się na rutynowym odpytywaniu.

Mężczyzna jest Argentyńczykiem, ma na imię Gerardo i podobnie jak ja, podróżuje samotnie. Po tej podstawowej wymianie informacji, przyszedł czas na bardziej skomplikowane wypowiedzi.

Odpowiedź Gerardo, na moje pytanie, o to, co tutaj robi, okazała się być na tyle zawiła, że nie byłam pewna, czy to, co udało mi się z niej zrozumieć, na pewno jest tym, co chciał mi powiedzieć.

Historia pewnej torby

Nie dopytując, z nadzieją, że zaraz wszystko stanie się jasne, słuchałam dalej. Na śniadanie poszliśmy do pobliskiego baru. Jego właściciele dobrze znali się z Gerardo, co wcale mnie nie zdziwiło. Argentyńczyk zdecydowanie należy do osób, które z wielką łatwością i naturalnością nawiązują nowe znajomości. I różnice językowe nie stanowią dla niego żadnej bariery. 

Zupa bambusowa na śniadanie

Także mój nienajlepszy angielski nie przeszkadzał mu w prowadzeniu intensywnej rozmowy. Wtajemniczył mnie w swoją zawiłą historię, którego głównym bohaterem była tradycyjna, ręcznie pleciona torba – kadeb (moja fonetyczna wersja nazwy torby)!

Otóż Argentyńczyk, miał już kiedyś taką w posiadaniu. Jednak zgubił ją w laotańskich lasach podczas jazdy na skuterze. Zatem postanowił zdobyć ją po raz drugi.

Ręcznie robione wyroby sięgające wielopokoleniowych tradycji stają się rzadkością. Tanie, chińskie produkty dominują niemalże w każdym zakątku świata. I tu w Laosie, nie jest inaczej. Ręcznie plecione laotańskie torby są towarem wyjątkowym, i jak pokazuje dalsza historia, coraz rzadziej spotykanym. 

Notesik z podróży

I od poszukiwania tej torby wszystko się zaczęło.

Argentyńczyk prowadził notesik, gdzie zapisywał wszystkie ważne w tej sprawie informacje. Jak się okazało, podjął on już kilka najważniejszych działań. Gerardo nie tylko zdobył już nazwę miejscowości, której mieszkańcy mieli takie oto wyroby posiadać, ale także uzyskał informacje, jak się do niej dostać. A pomógł mu w tym, nie kto inny, jak właściciel baru, w którym to właśnie przesiadywaliśmy.  

A dotrzeć tam można było tylko za pomocą łodzi. Wioska leży kilkadziesiąt kilometrów za Nong Khiaw, po drugiej stronie rzeki.

Mapa Nong Khiaw i okolic

Z zainteresowaniem słuchałam dalszych szczegółów, choć wiedziałam, że tak naprawdę może mi je opowiedzieć na łodzi. Bowiem decyzja o tym, że płynę z nim, padła krótko po tym, jak rzucił słowo „poszukiwania”.😉

Jest w tym słowie coś magicznego. Uruchamia ono całą moją bujną wyobraźnią. To wyraz, który w takich okolicznościach, nie oznacza nic pewnego, poza jednym – przygodę! I to w zupełności mi wystarczyło.

Tradycyjne, bambusowe chatki w wioskach w Laosie

I nim padła ze strony Gerarda propozycja towarzyszenia mu w tych poszukiwaniach (bo chyba w ogóle chciał mi to zaproponować😅), oznajmiłam, że nie mam żadnych planów i chętnie dołączę.

Poszukiwania czas zacząć

Na początku miasteczka Nong Khiaw, znajduje się przystań, z której codziennie odpływa kilka łodzi. Komunikacja wodna jest jedyną łącznością między tą, a pobliskimi wioskami leżącymi na drugim brzegu rzeki, oraz najszybszym i najłatwiejszym sposobem na dotarcie do miejsc leżących po tej samej linii brzegowej. 

Za pomocą łodzi odbywa się wymiana handlu i transport mieszkańców, a także turystów, których z roku na rok przybywa.

Jeszcze kilka lat temu, łodzie odpływały stąd kilka razy w miesiącu. Teraz jest ich kilka każdego dnia…

Rozkład połączeń

Podeszliśmy do kasy biletowej i w okienku Gerardo pokazał  na kartce zapisaną miejscowość, do której chcieliśmy się dostać.  Ku naszemu zdziwieniu sprzedawca kiwnął przecząco głową i lekceważąco odpowiedział, że nie ma możliwości dostania się do tej wioski. Zbici trochę z tropu, nie odpuszczaliśmy i Gerardo pokazał jeszcze raz tą  samą kartkę tłumacząc, że przecież ta wioska leży na trasie, do której zacumowana łódź będzie zaraz odpływać. Odpowiedź jest ta sama. Nie można się tam dostać, co potwierdza stojący obok niego mężczyzna. Dlaczego? Tego nie udało się nam zrozumieć.

Nasza łódź

Ale my staliśmy dalej, próbując przeanalizować naszą sytuację. Gerardo podjął kolejną próbę, tym razem pokazując swój notes, w którym widnieją między innymi nazwiska osób, które udzielały mu informacji. I nagle okazuję się, że do wioski można jednak dopłynąć.

Za bilet zapłaciliśmy ciut więcej i weszliśmy na łódź, która tradycyjnie odpłynie dopiero wtedy, jak cała się zapełni.

Ciasnota i porozmieszczane towary ugniatają w każdej pozycji. Ale jest pięknie, bo oto za chwilę ruszymy w nieznane.

Bawoły nad rzeką Mekong

Na miejsce dotarliśmy po 45 minutach. Kierowca łodzi podpłynął do lewego brzegu rzeki. Z jego gestykulacji wywnioskowaliśmy, że miejscowość, której szukamy nie znajduje się w tym miejscu i dalej mamy iść pieszo.

Laos - nieznane wioski Nong Khiaw

Wspięliśmy się po spadzistym zboczu rzeki i przed nami wyłoniły się bambusowe chatki. Pierwsze minuty były dziwne. Poza wywieszonym praniem i biegającymi kurami, wioska wydawała się być niezaludniona. Było niezwykle cicho, spokojnie. Dochodziło południe i robiło się upalnie, więc wysunęłam wniosek, że jej mieszkańcy najprawdopodobniej uciekli do chat chroniąc się przed gorącem. 

Moje myślenie szybko okazało się być błędne. Mieszkańcy wiedzieli o nas szybciej, niż my zdążyliśmy zauważyć jednego z nich. Dopiero, po kilku zdjęciach, zauważyłam starszego mężczyznę, który bacznie się nam przyglądał. Uśmiechnęliśmy się, ale w zamian dostaliśmy tylko to samo uważne spojrzenie, śledzące nasz ruch.

Zgodnie za radą kierowcy łodzi, skierowaliśmy się w prawo w poszukiwaniu naszej wioski.

Niewiele dalej zauważyliśmy w oddali pracującą parę Loatańczyków. Przyglądaliśmy się im jak wnoszą drewno na swoich barkach. Kiedy mężczyzna dotarł na górę, Gerardo ni stąd, ni zowąd, zapytał go, czy możemy pomóc. Zdziwiony naszą obecnością i jeszcze bardziej, jego pytaniem, mężczyzna wyraził zgodę. Zbiegliśmy w dół. Swoich sił najpierw spróbował Gerardo, a potem ja. 

Na barkach trzymałam długi kij, na końcach którego wisiały pakunki drewna. Z początku nie wyglądało to na trudną pracę. Jednak kilka kroków w przód szybko zgasiły mój entuzjazm. Kołyszące się na boki klocki drewna, zaburzały moją równowagę, z którą było jeszcze gorzej wdrapując się po stromym zboczu. Widząc nasze zmagania, Laotańczycy w mig uporali się z resztą ładunku, który zapakowaliśmy na przyczepkę. 

Kapiel w Mekongu

Zgrzaliśmy się niemiłosiernie. Argentyńczyk śmiało wychodzący z inicjatywą, znowu wyszedł z niebanalną propozycją – kąpiel w Mekongu. W sumie, czemu by z takiej okazji nie spróbować? W końcu mój strój kąpielowy miał okazję się na coś przydać. 😅 Mętna woda znów pobudziła moją wyobraźnię. Jednak to nie krokodyle, których się obawiałam, były niebezpieczne, ale zdradliwy nurt rzeki. 

I tu moja dobra rada. Nigdy nie bagatelizujcie nieznanego terenu. Wszystko, co dzikie, jest też nieprzewidywalne! A Mekong taki jest, więc gdybyście mieli kiedyś okazję się w nim popluskać, to z dużą dawką ostrożności! 😉

Laos - nieznane wioski Nong Khiaw

A potem ruszyliśmy dalej. Zaledwie kilkanaście minut drogi i przed nami pojawiła się wioska, której szukaliśmy.

Szybko zauważyli nas pierwsi mieszkańcy, u których wzbudziliśmy duże zainteresowanie. Jeszcze większe, kiedy Argentyńczyk wyciągnął notes i zaczął tłumaczyć, po co tu jesteśmy.

Nasze poszukiwania wywołały spore poruszenie. Nikt z mieszkańców nie znał języka angielskiego, więc próba dogadania się z nimi wychodziła dość mizernie. 

Po kilku minutach, doszliśmy do porozumienia. Ale wszyscy kiwali zgodnie głową, że takiej torby nie mają. Z chatek wychodzili kolejni zaciekawieni naszą obecnością mieszkańcy. W końcu zgromadzili się chyba wszyscy – od najmłodszych, po najstarszych. Po dalszej wymianie gestów i zdań, młoda kobieta trzymająca na rękach dziecko, przytaknęła, że być może ona posiada torbę, której szukamy. Lekko zmieszana wróciła do swojego domu. Po chwili wyszła z niego trzymając w jednej ręce malca, a w drugiej torbę! Dokładniej taką, jakiej szukał Gerardo – tradycyjną, ręcznie plecioną i co równie ważne, nie nową, a używaną. Prawdziwy „przedmiot z duszą”!

Gerardo z torbą "kadeb"
Właścicielka torby

Ale nim trafiła ona do jego rąk, trzeba było ustalić jej cenę. Argentyńczyk okazał się być twardym zawodnikiem i postanowił się trochę potargować. Wreszcie negocjacja zakończyła się sukcesem, z którego cieszyli się wszyscy. 

Mieszkańcy wioski i torba

Po sesji zdjęciowej poczuliśmy narastający głód. Jedna z mieszkanek zaproponowała nam posiłek, który mimo swej prostoty, był jednym z najlepszych, jakie jadłam w Laosie. 

Sticky rice (ryż kleisty) w tradycyjnym pojemniku bambusowym - kratip

Tradycyjny, bambusowy dom

A w między czasie zostaliśmy oprowadzeni po jej domu. 

Kuchnia
Dodatkowe palenisko
Sypialnia, pokój dzienny połączony razem z kuchnią
Podwórko

Czas pożegnań

Wszystko co dobre, szybko się kończy. I na nas przyszedł czas. Przed pożegnaniem próbowaliśmy ustalić drogę powrotną, co okazało się być bardziej skomplikowane, niż szukanie torby. 

Chcieliśmy się dowiedzieć, jak i ile godzin marszu nas czeka, by dotrzeć do Nong Khiaw, miejscowości z której tu przybyliśmy. Mieszkańcy nie rozumieli naszego pytania i żadne wymachy rąk, czy rysunki patykiem na piasku nie pomogły w uzyskaniu odpowiedzi. Zatem ruszyliśmy z myślą, że odpowiedź pojawi się w między czasie. 

Fot. Gerardo
Fot. Gerardo

Ale tu opowieść się nie kończy. A jej druga część była nie mniej emocjonująca niż pierwsza… .

Czytaj dalej… LAOS – NIEZNANE WIOSKI NONG KHIAW cz. 2

TAGS
RELATED POSTS

LEAVE A COMMENT

Viola
Berlin, Germany

Cześć! Jestem Viola - marzycielka, wiecznie szukająca swego miejsca na ziemi. Po kilku latach wciąż powracających myśli o założeniu bloga, w końcu doszło do jego realizacji. Od kilku lat mniej lub bardziej intensywnie podróżuję po świecie. NA DZIEŃ DZISIEJSZY WYKORZYSTUJĘ KAŻDĄ WOLNĄ CHWILĘ, BY WYRUSZYĆ TAM, GDZIE MNIE JESZCZE NIE BYŁO!

Szukaj
Facebook