Europa Podróże

Islandia w marcu – relacja z wyprawy pod namiot

By
Viola and the World
on
15 kwietnia 2020

Jaka jest Islandia w marcu? Czy warto wybrać się na wyspę zimą? Czym może ona nas zaskoczyć i co można tam zwiedzać? Oto moja relacja z tygodniowej podróży po Islandii z namiotem w plecaku. 

Islandia w marcu - relacja z wyprawy pod namiot

Mówi się, że na zwiedzanie Islandii każda pora roku jest dobra. I choć Islandię miałam okazję podziwiać tylko zimą, to to zdanie, chyba musi być prawdziwe. Zbielona śniegiem wyspa jest magiczna. Choć dostęp do niej jest mocno ograniczony, to absolutnie nie można tu mówić o poczuciu jakieś straty. Zamknięcie większości dróg, rekompensuje nam droga krajowa, tzw. „jedynka”, wzdłuż której roztaczają się wspaniałe obrazy. Z każdym kilometrem spędzonym w samochodzie rośnie wyobraźnia i postanowienie, że jeszcze się tam powróci.

Pozostaje tylko pytanie: „kiedy?”.

Dobrze byłoby przyjechać tu jeszcze raz zimą, ale na dłużej. A może latem, by porównać zmiany, jakie nastąpiły w krajobrazie i eksplorować te zakątki, które zimą są dla turysty niedostępne? Może jednak lepiej przylecieć na wiosnę, by podziwiać powoli topniejące śniegi i leniwie budzącą się do życia przyrodę?A może jesienią, kiedy kończy się sezon a nadchodząca zima nie zdążyła jeszcze pokryć bielą większości powierzchni wyspy?

I tak sobie gdybam, rozmyślam i na końcu stawiam sobie za cel, że na wyspę na pewno jeszcze powrócę. Ale odpowiedzi na to, w jakiej porze roku, nie potrafię udzielić. Tak! Na zwiedzanie Islandii zawsze jest dobry czas. 

Ale my byliśmy tam właśnie w marcu. Jak było? Przeczytajcie…

Islandia w marcu - relacja z wyprawy pod namiot

Dzień 1

Islandia przywitała nas deszczem i mroźnym wiatrem, więc zaraz po przylocie jeszcze bardziej zaczęłam obawiać się tego, jak będzie wyglądać nasz tydzień. Ale jeśli wierzyć islandzkiemu powiedzeniu: „Jeśli nie podoba ci się pogoda, poczekaj pięć minut, a na pewno się zmieni”, aktualna aura pogodowa nie miała trwać długo. A odpowiedź na to, czy zmieni się na gorsze czy lepsze, miała także pojawić się niebawem. 

Jak to u mnie zawsze bywa, kiedy jestem w jakimś kraju po raz pierwszy w życiu, tak i tym razem czułam się dziwnie niespokojnie. Niepokój towarzyszył mi od kilku dni i wzrastał proporcjonalnie do skrócającego się czasu naszego wylotu. I choć wszystko przebiegało sprawnie i bezproblemowo, to wstrętne uczucie jeszcze długo mnie nie opuszczało. A przecież nie leciałam tam sama. Ba! Do wyprawy byłam przygotowana, jak nigdy! Bez wątpienia, była to zasługa mojego towarzysza.

A jednak! Islandia skrywała dla mnie jakąś tajemnicę. Jedną z nich, to panująca tam pogoda, która krótko mówiąc, splata figle. Może to właśnie ta nieprzewidywalność pogody sprawiała, że jeszcze długo po naszym przylocie na wyspę nie wiedziałam, czego się po niej spodziewać. A nasz plan był nie byle jaki i co najistotniejsze, całkowicie zależny od warunków pogodowych. I w tym chyba cały sęk!

Tak więc na Islandię przylecieliśmy uzbrojeni w 30- sto kilogramowy bagaż, w którym główną rolę odgrywał NAMIOT. Ale po kolei…

Pamiętam, że na lotnisku we Wrocławiu była jedna grupa Polaków, zabezpieczająca maseczkami twarze przed korona wirusem. Wtedy była to dla mnie duża abstrakcja. Jak wielu, nie sądziłam, że sprawy nabiorą takiego tempa i że moment, w którym wsiadamy w samolot, był niemal, że tym ostatnim, kiedy to jeszcze można było bezpiecznie i bez zwątpienia (Jechać? – Nie jechać?) wyruszyć w podróż. 

Po przylocie...

Proces wypożyczania samochodu odbył się dość sprawnie. Było już ciemno, więc naszą „Hiundajkę” odebraliśmy szybko, bez „oględzin”, które mogliśmy zrobić dopiero o wschodzie słońca. Po przejechaniu pierwszych kilometrów mogliśmy już poczuć moc islandzkich podmuchów wiatru. Miałam wrażenie, że z każdą minutą nabierały na sile, za to krople deszczu powoli przyjmowały kształt śniegu.  To był pierwszy i ostatni raz, kiedy mieliśmy okazję zobaczyć deszcz na wyspie. 

Pierwszą noc spędziliśmy poza strefą zaostrzonych zakazów biwakowania (o których przeczytasz więcej na blogu podrozowisko.pl). Mimo tego, niepokoił mnie fakt, że przed nami najważniejsza i w moim odczuciu najtrudniejsza część tego dnia – znalezienie odpowiedniego miejsca na nocleg. Robiło się późno, więc nerwowo zaczęłam szukać na maps.me (aplikacja podobna do Google Maps, z tym, że można z niej korzystać np. offline, więc bardzo polecam!) niezamieszkałych ulic odrywających się od głównej „jedynki”.

Cztery strony świata

Właściwie dopiero w samochodzie zdecydowaliśmy, jaki kierunek zwiedzania wyspy obrać. Wielu opcji nie było.

Jeśli decydujemy się spróbować objechać wyspę dookoła, to jedyny wybór, jakiego musimy dokonać, to ten, czy od Rejkiawiku jedziemy na północ, objeżdżając w ten sposób kraj zgodnie ze wskazówkami zegara, czy na odwrót. Obie mają swoje plusy i minusy.

Jednak zimą opcja druga, jest najzwyczajniej bezpieczniejsza. Szczególnie, gdy na wyspie jesteśmy pierwszy raz i chcemy zobaczyć większą część najbardziej znanych atrakcji wyspy. W miesiącach zimowych do zamknięcia dróg, nawet tej głównej, ze względu na złe warunki pogodowe, dochodzi dość często. Dlatego zatoczenie pętli może być niemożliwe, zwłaszcza, gdy do dyspozycji mamy tylko jeden tydzień. W takim przypadku, nie warto zostawiać „najlepszych” atrakcji na koniec, bo można na nie nie zdążyć.😉 Zresztą decyzja o zatoczeniu koła, niesie za sobą inne ryzyko, o wiele większe niż pominięcie atrakcji. Bo bywa i tak, że zawieruchy uniemożliwiają punktualne dotarcie na lotnisko.😉 

Decyzja podjęta

Dla nas wybór nie był wcale prosty. Postawiliśmy spać tak, jak lubimy najbardziej – na dziko, Zatem w naszym planie musieliśmy uwzględnić przede wszystkim to, żeby „chamsko” nie łamać przepisów, narażając się wtedy na pewny mandat (zachód i północ wyspy, jest najlepszym i być może jedynym dobrym obszarem, na spędzenie nocy na dziko). Uwzględniając panujące na południu obostrzenia, „dobrych” miejsc noclegowych trzeba się naszukać. Mimo to, decydujemy się na objechanie wyspy od południa. 

Jak okaże się później, w dniu naszego powrotu do Polski, była to jedyna dobra decyzja.  Za Rejkiawikiem odbiliśmy w prawo. Plan B (w razie niepowodzenia, szukamy zimowych kempingów) odłożyliśmy na bok.

Pierwsze rozbicie namiotu

Po drodze zajechaliśmy na stację benzynową, by zakupić butlę z gazem i zrobić pierwsze rozeznanie w wyposażeniu i aktualnych cenach. 

Jechaliśmy przed siebie, szukając wzrokiem potencjalnych miejsc noclegowych. Ale było już ciemno, więc na niewiele się to zdało. Wpatrując się jeszcze dokładniej w maps.me znalazłam drogę, która wydawała się być idealna na pierwszy nocleg. I rzeczywiście była. Ok. 60 km za Keflavikem, w Trollaborn zaparkowaliśmy samochód i rozbiliśmy namiot.

I choć pogoda nam sprzyjała, bo przestało padać, to rozłożenie go było wyzwaniem. Silny i mroźny wiatr dał nam popalić. Namiot trzeba było obłożyć kamieniami i przywiązać do felg samochodu. A potem kolejne wyzwanie i kolejne: pompowanie materaca, ułożenie bagaży w środku namiotu, toaleta, wrzucenie wszystkiego, co trzeba chronić przed mrozem do środka śpiwora. A potem ostatnia, zdecydowanie najgorsza czynność na zakończenie dnia – szybki „prysznic komandosa” i zmiana ubrań na „piżamę”. Po ciężkiej pracy pojawia się ogromna radość z tego, że w końcu leży się w środku tego puchowego worka.😃

Jednak ona trwa tylko do chwili, kiedy to uświadamiasz sobie, że znowu musisz iść do toalety, a jest tak zimo, że niewykorzystana woda na dnie garnuszka zdążyła już zmienić swój stan na stały. I wracasz pośpiesznie do namiotu, kładziesz się znowu i cieszysz się z tego, że pierwsze koty za płoty, masz już za sobą. Odhaczasz jedną z 6 pozostałych nocy.  A potem uświadamiasz sobie, że przed tobą jeszcze nie 6 a 13 razy tego trudnego rytuału, bo przecież rano też trzeba wstać… 😉

Islandia w marcu - relacja z wyprawy pod namiot

Dzień 2

Zaczęliśmy od… kąpieli. 😉 Ale nie nastąpiło to tak od razu. 

Gorąca rzeka w dolinie Reykjadalur – trekking

Po leniwym wyczołganiu się z namiotu, przygotowaniu śniadania i wykonaniu tych wszystkich czynności, do których mieliśmy przywyknąć przez ten tydzień, w końcu zapakowaliśmy się w samochód. Trochę to trwało, bo w drogę ruszyliśmy krótko przed 10-tą. Na miejsce mieliśmy dotrzeć w niecałe 30 minut. Przegapiliśmy jednak dość ważną informację. Trekking zimą do gorącej rzeki w dolinie Reykjadalur trwa ok. 2 godzin, zwłaszcza, jeśli na butach nie mamy raczków. W wielu momentach szlak był mocno udeptany i noga ześlizgiwała się ze zbocza. Z kolcami na butach trekking na pewno byłby sprawniejszy.

Jakieś 5 minut przed rzeką pojawiają się dość spektakularne dziury z bulgoczącą wodą. Buchająca z nich para niesie ze sobą charakterystyczny dla Islandii zapach zgniłych jaj (za które oczywiście odpowiada siarka).

Obok tych piekielnych wyziewów znajduje się szlak prowadzący do upragnionej rzeki. Zimą, ze względu na duże oblodzenia może on być jednak zamknięty. Tak było i tym razem. Jednakże wybór alternatywnej, otwartej drogi, nie musi być wcale lepszy! W stronę kąpieliska szliśmy, za radą wracających turystów, drogę zamkniętą przez zamarznięte mostki. Zaś powrót za moją namową odbył się szlakiem okrężnym, ale otwartym, więc wydawało mi się bezpieczniejszym i po prostu lepszym. A nie był, przynajmniej z tego drugiego powodu. Droga prowadziła przez bagna i rzeczkę, którą trzeba było przeskoczyć. Niby nic, ale ja mam krótkie nogi i małą siłę odbicia, więc wpadnięcie do wody jest w moim wypadku niemalże pewne. Chyba, że ma się przy sobie partnera, który ratuje z takich opresji. 😅

Gorące źródło Hveragerdi

Na miejsce, czyli nad gorącą rzekę dotarliśmy ok. 12.30. Na ten dzień zaplanowaliśmy sobie jeszcze kilka innych atrakcji Złotego Kręgu.

Jednak kąpiel w tej płytkiej, ale gorącej rzece, jest czymś czego nie chce się za szybko kończyć. Szczególnie, jeśli rozbieranie i ubieranie się, kosztuje nas wiele wysiłku. A jeśli do tego chce się zrobić kilka zdjęć bez turystów w tle, to też trzeba odczekać swoje. Na kąpiel poświęciliśmy zatem prawie dwie godziny. I moglibyśmy spędzić tam drugie tyle, gdyby nie to, że to był dopiero początek naszego zwiedzania. 

Woda w tym dniu była wyjątkowo gorąca, czyli dla mnie idealna. Ale wiele osób nie potrafiło w niej wytrzymać dłużej niż kilka minut.

Jednak płynąca w rzece woda, nie zawsze osiąga tyle samo stopni. Z relacji pewnej Polki, która, odwiedziła to miejsce po raz 4, wynika, że nigdy wcześniej tu, ani w żadnym innym hot springu nie było tak gorąco. No to dopisało mi szczęście, bo tylko w takiej temperaturze mogłam wystarczająco dobrze rozgrzać swoje ciało. Nie wiem z czego to wynika, ale mój organizm wychładza się wyjątkowo szybko i po chwili na mrozie tracę panowanie nad ciałem. Jest to trochę tak, jakby mój mózg otrzymywał sygnał, że jestem dźgany nożem. (I nie, nie jest to przesadzone😁). Zwłaszcza w stopy, więc jeśli macie podobny problem, to weźcie ze sobą jeszcze klapki, które będziecie na siebie zakładać między rzeką a waszym „punktem obozowym”. 

Wzdłuż rzeki znajduje się kilka przebieralni, czyli ścianek, które tylko z jednej strony, o ile w ogóle, ochronią cię przed wiatrem. Jednak, jeśli będzie dużo ludzi, to najprawdopodobniej ciężko będzie z nich skorzystać. My przebieraliśmy się tuż obok, na karimacie, którą zabraliśmy ze sobą. 

Jezioro wulkaniczne - Kerid

Następnym miejscem, które odwiedziliśmy, był Kerid, czyli słynny krater wypełniony wodą. To wulkaniczne jezioro mierzy 279 m długości i 179 cm szerokości. Podobno, kiedy stopnieją już śniegi wyłania się z niego turkusowy kolor. Zaś okalająca go ziemia i zbocza obrośnięte mchem, tworzą niesamowitą grę barw. Podobno, bo zimą raczej tego nie ujrzycie, więc stojąc na krawędzi krateru trzeba uruchomić swoją wyobraźnię, która w moim przypadku, nie bardzo chciała zadziałać. Zatem spacer dookoła jeziora nie zrobił na mnie większego wyrażenia. Właściwie to piski ślizgających się po oblodzonej powierzchni turystów, dostarczyły mi więcej emocji niż sam Kerid. 

Trudno nam było zrozumieć, dlaczego akurat wśród kilkudziesięciu darmowych atrakcji, właśnie ta jest płatna. Nie wątpię, że latem może ona robić wrażenie, ale zimą, nie jest to coś, co moim zdaniem, koniecznie trzeba zobaczyć.

Gejzer Strokkur

Dopiero dwa miejsca za nami, a nam już kończył się dzień. Było bardzo pochmurno i miałam wrażenie, że zaraz zapadnie zmrok. Choć przy dobrej pogodzie ciemno robiło się dopiero po 19.  Bez zbędnego przeciągania się, ruszyliśmy w stronę słynnych gejzerów, by tam ujrzeć najaktywniejszy z nich – Strokkur. Na miejscu byliśmy przed zmrokiem. Co jakiś czas z nieba spadał mokry śnieg. W przewodniku czytamy, że „Strokkur wyrzuca wodę z częstotliwością 5 -10 min., na wysokość nawet 30 m, co wywołuje na widzach ogromne wrażenie”. To pierwsze się zgadza, to drugie chyba tylko po części.

Za to prawdą jest, jeśli ktoś ci powie żebyś przed zwiedzaniem porzucił wszelkie oczekiwania. I jest to prawda uniwersalna, którą warto mieć w głowie niezależnie od celu podróży. Niestety my wobec najaktywniejszego i najwyższego gejzera Islandii mieliśmy je chyba zbyt duże. Co nie oznacza, że jest on mało znaczącym widowiskiem, bo absolutnie nie jest!

Co chcę tylko przez to powiedzieć, to to, żeby przed zwiedzaniem nie spodziewać się wyłącznie pocztówkowych widoków. Warto wyzbyć się porównywania tego, co widzimy na idealnych fotografiach z rzeczywistością. A wiem, że nie jest łatwo, jak i mi nie było, stojąc przed jedną z najsłynniejszych atrakcji wyspy. Lekko rozczarowana pierwszym wybuchem wody, wyczekiwałam następnego spektaklu, licząc na to, że tym razem Strokkur pokaże się nam z całą swoją okazałością. Zamiast tego, każdy kolejny był już tylko słabszy.

Wracając do samochodu, żałowałam, że nie dałam gejzerowi szansy, „przywitania się” ze mną, takim jakim był. A tego dnia Strokkur miał najwyraźniej zły dzień, bo ani nie wychylał się zbyt mocno, ani na tle szarości nie wyglądał zbyt atrakcyjnie. A przecież miał prawo być już zmęczony, w końcu dochodziła godzina 18.00. 😉

Co dalej?

Z Złotego Kręgu zostały nam jeszcze dwa miejsca z listy „must to see”. Ale my nic nie musimy, więc sobie je odpuszczamy. 😅 A tak naprawdę, ze względu na kończący się dzień, z jednej atrakcji – Thingvellir – rezygnujemy, a o drugiej – Gullfoss – zapominamy, mimo, że dzieli nas od niej tylko 10 km.🤦‍♀️

Od jakiegoś czasu mamy tylko jedno w głowie – odpoczynek. W celu poszukiwania noclegu drogą 35 kierujemy się na południe kraju, a za miejscowością Selfoss, skręcamy w lewo w poszukiwaniu miejsca pod namiot. O 19.30 znajdujemy upragnioną miejscówkę . Powtarzamy całą procedurę z wczoraj, z tym, że dodajemy do tego jeszcze kolację, której wczoraj nie było. Przygotowanie noclegu poszło nam już sprawniej. Warunki pogodowe też były znacznie lepsze. W nocy miało się to jednak zmienić.

Hulejący wiatr i opady deszczu (?) pobudzały naszą wyobraźnię. Rano, przed wyjściem z namiotu relacjonujemy sobie z partnerem, jak minęła nam noc. Ja opowiadam o złowieszczych podmuchach i stukających kroplach deszczu, które nie pozwoliły mi spać. On mówi, że miał wrażenie, że ktoś kręcił się przy namiocie. Wreszcie wychodzimy z niego a wokół nas ani śladu po obcych, ani śladu po deszczu.😅🤔 Za to przybyło trochę puszystego śniegu.😉

Islandia w marcu - relacja z wyprawy pod namiot

Dzień 3

Składanie całego ekwipunku i przygotowywanie posiłków szło nam coraz sprawniej.

Powoli odnajdywaliśmy się w tym, co było nam domem przez ten tydzień. Coraz wyraźniej klarował się także podział obowiązków, choć nikt z nas ich sobie nie przydzielał.

Gdzie jest Selfoss?

Po spakowaniu całego naszego obozowiska ruszyliśmy w stronę Selfoss, oddalonego od naszego miejsca noclegowego o kilkadziesiąt kilometrów na zachód. Dojeżdżając do miejscowości nie potrafiliśmy zlokalizować słynnego wodospadu. Zaparkowaliśmy samochód obok centrum handlowego i zaczęliśmy pytać mieszkańców.

Nikt nie potrafił udzielić nam odpowiedzi, za to na twarzy jednej Islandki zarysowało się duże zdziwienie. A jej odpowiedź sprawiła, że i na naszych twarzach pojawiło się nie mniejsze zaskoczenie. „W Selfoss nie ma żadnego wodospadu” – stanowczo odrzekła i zastanawiając się nad tym, o co nam w ogóle chodzi, wskazała palcem w stronę rzeki, licząc na to, że to może jednak jej szukamy.

Całkowicie zdezorientowana, zwróciłam się do „wuja” Google. Po chwili wszystko było jasne. Jedyną rzeczą łączącą wodospad Selfoss z miejscowością Selfoss jest ich identyczna nazwa. Za to dzieli ich wiele, a przede wszystkim kilometry i to liczone w setkach!

Swoją drogą, dziwne, że jakoś w trakcie przygotowywania się do wyjazdu ta informacja nie pojawiła się w żadnym przewodniku. A jeszcze dziwniejsze jest to, że zapytani przez nas mieszkańcy, nie domyślili się, że zbłąkani turyści strzelili gafę, myśląc, że Selfoss i Selfoss to jedno i to samo.

Aż z ciekawości musiałam sprawdzić, czy taka pomyłka przydarzyła się tylko nam. Uff… nie, nie jesteśmy sami i o lokalizacyjnych gafach na Islandii powstał już nie jeden artykuł.😅

Jezioro Laugarvatn

Z uczuciem zakłopotania, ruszyliśmy dalej.

Jeszcze było wcześnie, więc postanowiliśmy cofnąć się o kilka kolejnych kilometrów, nad jezioro Laugarvatn, któremu przewodnik Lonely Planet poświęcił całe dwie strony. Ale tam oprócz kilku bawiących się na stosie śniegu dzieci, było pusto i niezwykle spokojnie. Nacieszyliśmy się tą ciszą nad brzegiem jeziora, a później wróciliśmy na „jedynkę” kierując się na wschód.

Farma Keldur i torfowe domki elfów

„Dziś elfy na Islandii rzadko spotykają się z ludźmi. Kiedyś jednak bywało inaczej…”

Trudno się nie uśmiechnąć, kiedy słyszy się, że spora część Islandczyków (przewodnik Lonely Planet podaje, że ponad połowa) nadal wierzy w duchy, trolle, ukrytych ludzi, czy inne stworzenia, albo przynajmniej dopuszcza możliwość ich istnienia. Opowieści o nich przekazywane są z ojca na syna i nadają one temu już na wskroś zaczarowanemu miejscu, dodatkową szczyptę mistycyzmu.

Kiedy dociera się do Keldur, leżącego 60 km za Selfoss, oczami wyobraźni można zobaczyć takie islandzkie stworzenia ukrywające się gdzieś w tych torfowych chatkach.

Oprócz nich nie zobaczymy tu wiele, a w zasadzie tylko kościółek stojący obok, do którego drzwi tego dnia były zamknięte. Gospodarstwo pokryte było grubą warstwą puszystego śniegu, którego wciąż przybywało.

Przytykając nos do szyby próbowaliśmy dostrzec, co skrywają wnętrza tych chat. Po elfach nie było jednak ani śladu…  

Wodospad Seljalandsfoss

Tego dnia pogoda była dokładnie taka, jaką znajdziemy w każdym opisie o Islandii – zmienna. W przeciągu tego przedpołudnia, zdążyłam zmarznąć, spocić się, opalić twarz i zmoknąć. To ostatnie na szczęście tylko po części było wynikiem pogody.

Wodospady na Islandii liczone są w tysiącach. Niektóre źródła podają, że jest ich blisko 10 tysięcy!!! Jednym z nich jest Seljalandsfoss – 60-metrowy wodospad, który w okresach letnich można podziwiać także od tyłu. Zimą ze względu na niebezpieczeństwa, obejście go z tej strony jest niemożliwe. Stojąc blisko wodospadu trzeba liczyć się z tym, że wodna mgiełka zmoczy nasze ubranie. Ale to nic w porównaniu do Gljufrabui, który zwiedzającym serwuje solidny prysznic. 😉

Wodospad Gljufrabui

Wodospad Gljufrabui ukrywa się w kanionie, zaledwie kilkaset metrów dalej za Seljalandsfoss.

To zdecydowanie najciekawszy wodospad, jaki udało nam się zobaczyć. Jego zwiedzanie dostarczyło nam dobrą dawkę emocji.

Żeby dostać się do wodospadu, należy najpierw przejść przez zalany wodą kanion. Ostrożnie i z dużym wyczuciem opierając dłonie o ścianę i chwytając się każdej pomocnej dłoni, stawiamy stopę na dość niestabilnych kamieniach. Choć droga nie jest długa, to jej przejście bez zmoczenia butów, jest nie lada wyzwaniem. Szczególnie, kiedy trasę pokonuje dużo innych turystów. W kanionie obowiązuje ruch dwustronny, z tym, że na jednym „pasie”.

Wybierając się do wodospadu Gljufrabui, można być pewnym, iż zapewni on nam nie tylko piękny widok, ale i dobrą zabawę!

„Opuszczony” basen Seljavallalaug

Kolejnym punktem, kończącym nasze zwiedzanie był „opuszczony” basen Seljavallalaug. Kiedyś był on największym kąpieliskiem Islandii. I chciałabym móc napisać, że ten ukryty pomiędzy urokliwymi wzgórzami basen, świeci pustkami. Otóż nic bardziej mylnego!

Chętnych na kąpiel w tym zbiorniku jest wielu i nie odstrasza ich ani pogoda, ani temperatura wody, która niczym nie przypomina tej z rzeki w Hveragerdi.

Jeśli pamiętacie, jak opisywałam walkę mojego ciała z zimnem, to pomnóżcie to razy 2.😂 I niech nie zmyli Was poniższe zdjęcie. Było zimno i mało kusząco. Ci, którzy nie byli skorzy do zabawy na mrozie, przyglądali się śmiałkom, stojąc w gotowości z ręcznikiem i ubraniami, by udzielić pomocy wychodzącym z wody.

Nie inaczej było i w naszym przypadku. Ja poszłam na pierwszy ogień. Stojąc na oblodzonym podłożu z trudem założyłam na siebie strój kąpielowy. Pośpiesznie wchodząc do wody, która nie dawała zbyt dużej ulgi wiedziałam, że najgorsze przede mną. A po wyjściu trzeba działać szybko. Osuszenie ciała ręcznikiem było możliwe tylko raz, gdyż mokry ekspresowo zamarzał. A nabierające na sile drżenie ciała utrudniało mi sprawne ubieranie się, więc wydawało mi się, że cała ta czynność trwa wieczność.

Po mojej kąpieli, przyszedł czas na mojego towarzysza, który jednak z zimnem radził sobie o wiele lepiej niż ja i inni kąpielowicze. Od razu widać było, kto tutaj ma doświadczenie w morsowaniu.😉

O tym, że mokry ręcznik może zamarznąć jeszcze szybciej, niż było to w tym przypadku, miałam okazję przekonać się ostatniej nocy na Islandii.

Jednak w tamtym momencie, po kąpieli w basenie, ostatnią rzeczą, jaką mogłam sobie wyobrazić było to, że ponownie odważę się na kąpiel w takich warunkach. Byłam bowiem pewna, że w Seljavallalaug przekroczyłam granicę mojej wytrzymałości i nigdy więcej tego nie powtórzę.  

Ale prawdą jest, kiedy ktoś ci mówi, żebyś nigdy nie mówił nigdy i że człowiek uczy się przez całe życie, także, a może szczególnie o sobie samym… .

Trzeci dzień za nami

Przed nami stało ostatnie zadanie, znalezienie miejsca na nocleg. Bardzo chciałam być już po północnej stronie wyspy, by spać z głową wolną od tych wszystkich zakazów dotyczących spania na dziko. Tymczasem, nie zrobiliśmy nawet ¼ drogi.

Tego wieczoru trudno było nam znaleźć odpowiednie miejsce. W końcu rozbiliśmy się tuż obok „jedynki”, przy wjeździe na posesję. Przygotowywanie noclegu odbywało się już w ciemności, którą rozjaśniały tylko nasze czołówki.

Dzień 4

Wodospad Skogafoss

Na naszej drodze znowu pojawił się wodospad – Skogafoss, który jak na moje oko, bardzo przypomina ten wczorajszy – Seljalandsfoss. W końcu kilka cech mają wspólnych. Oba mają podobną wysokość i oba położone są na klifach dawnego wybrzeża. Zarówno przy jednym, jak i drugim, ze względu na dużą ilość rozpylanej wody w słoneczne dni powstaje tęcza, której nam nie było dane ujrzeć przy żadnym z nich.

Natomiast różni ich szerokość i możliwości zwiedzania. Skogafoss w odróżnieniu od Seljalandsfoss jest szerszy i można podziwiać go także z góry.

Lodowiec Sólheimajökull - Vatnajökull

Jakieś 20 km dalej na wschód po lewej stronie wyłania się wulkan Eyjafjallajökull. Chyba każdy go jeszcze pamięta, choć raczej nikt, nie zapamiętał jego niewymawialnej nazwy. 😁 To właśnie ten wulkan w 2010 roku unieruchomił na długie tygodnie przestrzeń powietrzną Europy. Eyjafjallajökull przykryty jest czapą lodowca i ciągnie się na powierzchni blisko 80 km2!

Wreszcie docieramy do jednego z wielu jęzorów największego lodowca Islandii – Vatnajökull. Jeśli mamy czas i ochotę to pod okiem przewodnika można odbyć po nim trekking.

My z tej opcji nie skorzystaliśmy, jednak bezpiecznie za śladami całego łańcuszka turystów dotarliśmy zarówno przed czoło lodowca, jak i na jego grzbiet.

I co tu dużo pisać. Lodowiec jest czymś, co niewątpliwie warto zobaczyć! Możliwość podziwiania go z takiej bliskości jest wyjątkowym przeżyciem. Nie tylko z uwagi na samo zjawisko i unikatowy szereg form działalności lodowcowej, ale także i niestety na jego przemijalność, która z roku na rok postępuje coraz szybciej.

W trakcie planowania jakiejkolwiek podróży, staram się o danym kraju dowiedzieć ciut więcej niż jest to możliwe z przewodników. O Islandii przeczytałam kilka książek wydanych przez naszych rodaków. Trochę gorzej było jednak z literaturą islandzką przetłumaczoną na język polski. Po długich poszukiwaniach w internecie wyłowiłam kilka cennych opowiadań, które pozwoliły mi lepiej zrozumieć znaczenie pewnych miejsc. Jednym z nich jest ten o to fragment, o którym myślałam stojąc na wprost czoła lodowca.   

„Kiedy moi dziadkowie wytyczyli mapę lodowca, wydawał się on wieczny. Istniał od kiedy sięgała ludzka pamięć i miał istnieć na wieki. Dziadek zabierał na wyprawy 16-milimetrową kamerę. Pewnego razu wyraziłem żal, że tak mało filmował moją babcię. Lodowiec można było nakręcić w dowolnym momencie – tymczasem portret babci w czasach młodości stanowiłby coś naprawdę niezwykłego. Jeśli jednak zerknąć na dane na temat lodowca (…) przekonamy się, że Vatnajökull zniknie za życia osoby, która przyjdzie na świat dziś i osiągnie wiek mojej babci. Natura nie funkcjonuje już według czasu geologicznego, zmienia się na naszych oczach. Lodowiec znika i do roku 2120 zostanie tylko resztka”.  

Z tymi przemyśleniami powróciliśmy do auta. 

Wrak samolotu Dakota C-117

Pomiędzy Sólheimajökull a Czarna Plażą, w kierunku której się kierujemy, znajduje się kolejny niecodzienny widok – wrak samolotu Dakota C-117. Dojście do niego z parkingu wymaga od nas prawie godzinnego marszu. Od jakiegoś czasu, można także skorzystać z autobusu, który zawiezie i przywiezie nas z jednego miejsca na drugie. 

Po drodze mijały nas tłumy turystów i nie mniej ludzi należy spodziewać się na miejscu. Zwłaszcza jeśli pogoda dopisuje i jesteśmy tam w godzinach szczytu, które zaczynają się od 9, a kończą późnym popołudniem.

Także o aurze tajemniczości, o której można nieraz przeczytać w różnych źródłach, nie można było mówić. Wrak oblepiony był ludźmi z każdej strony, a nawet trafiliśmy na profesjonalną sesję zdjęciową pary młodej. 😁

Wrak samolotu to pamiątka po katastrofie lotniczej z 21 listopada 1973 roku. Tego dnia z powodu gwałtownego załamania pogody, pilot samolotu w obawie przed rozbiciem na pobliskim lodowcu, postanowił wylądować na równinie w Sólheimasandur.
I choć wtedy wszyscy przeżyli awaryjne lądowanie, to nie dla wszystkich wizyta w tym miejscu skończyła się dobrze.

W styczniu 2020 na drodze prowadzącej do wraku znaleziono zwłoki młodej pary z Chin, którzy najprawdopodobniej umarli z wyziębienia organizmu.

Czarna Plaża Reynisfara

Uważana jest za jedną z najpiękniejszych plaż na świecie i pewnie coś w tym jest, gdyż plaża Reynisfara działa na wyobraźnię, jak żadna inna. Jak wiele miejsc na Islandii, także i to zostało oplecione nie jedną legendą.

Według jednej z nich, te wychodzące z burzliwej wody formy skalne (patrz: zdj. poniżej) to nic innego jak zaklęte w skale trolle.

Otóż pewnego dnia trzech trolli próbowało uratować tonący trójmasztowy statek. Zaangażowane w akcję ratunkową, która oczywiście rozgrywała się pod osłoną nocy, nie zauważyły promieni wchodzącego słońca. Nim zdążyły się ukryć, w mgnieniu oka, zaczęły zmieniać się w skały.

Czar działa po dziś dzień i słońce ani myśli przywrócić trollom ich dawnej postaci.

Na skały spoglądaliśmy jeszcze długo po zachodzie słońca. Dochodziła godzina 19, więc ostatnie promienie zdążyły schować się za horyzontem. Ale skały i tego dnia nawet nie drgnęły.

W końcu zapadła noc, a my wciąż krążyliśmy po Reynisfara, w nadziei, że to tu zobaczymy naszą upragnioną zorzę polarną. Niestety, mijały długie minuty. W końcu musieliśmy opuścić to na wskroś tajemnicze miejsce.  

Nauka cierpliwości

To był zdecydowanie najbardziej aktywny dzień naszej wyprawy. Nie wiem, ile kilometrów zrobiliśmy tego dnia, ale kładąc się spać byliśmy totalnie wyczerpani.

Namiot rozbiliśmy w miejscowości Vik. W miejscu idealnym do obserwacji zorzy polarnej.

Tej nocy, mimo ogromnego zmęczenia i wysiłku, jaki kosztowało mnie każde wychylenie z namiotu, w niebo spojrzałam jeszcze 8 razy. Obok nas zaparkowały inne samochody. Jedne odjeżdżały, drugie przyjeżdżały. Do 2 w nocy było dość głośno, nie tylko z powodu szmerów, jakie dochodziły z samochodów, ale także z przejeżdżających tuż obok nas aut. W końcu od głównej drogi dzieliło nas zaledwie kilka kroków. Z namiotu zerkałam się coraz rzadziej, a coraz częściej aktualizowałam aplikację My Aurora Forecast, wskazującą prawdopodobieństwo ujrzenia zorzy polarnej. Ale szansa na to, że się ona nam ukaże, była minimalna.

Wreszcie wszystko wokół ucichło a zorza nadal kazała na siebie czekać. Bez skutku i w końcu pogrążyłam się w śnie, który jednak nie trwał zbyt długo.  

O godzinie 4 zerwał się silny wiatr, który nie ustępował ani na chwilę. Przed godziną 5 w obawie przed tym, że może być już tylko gorzej i nasz namiot poskłada się jak domek z kart, pośpiesznie zebraliśmy się za pakowanie. Przy składaniu stelaża, jednym napiętym pałąkiem dostałam prosto w twarz. Zabolało i poleciała łza. A potem kolejna i kolejna aż zdałam sobie sprawę z tego, że ból dawno ustąpił, a ja nie mogę powstrzymać potoku łez.

Po raz pierwszy dopadła mnie bezsilność wobec żywiołu. Byłam zmęczona, słaba i zmarznięta. Ale „co nas nie zabije to nas wzmocni”. I ja po tym doświadczeniu jestem gotowa bardziej niż kiedykolwiek na kolejne zimowe wyzwania.💪

Cdn. 

Daj znać, czy spodobała Ci się moja relacja z podróży po Islandii. Jest to chyba najdłuższy, przeze mnie stworzony wpis, więc tworzę go po kawałku. Ale bez obaw, ciąg dalszy nastąpi…😉

Oczywiście zapraszam także do pozostałych artykułów:

ISLANDIA POD NAMIOTEM – ORGANIZACJA

ILE KOSZTUJE PODRÓŻ NA ISLANDIĘ?

CO SPAKOWAĆ NA ISLANDIĘ? ZIMĄ POD NAMIOTEM

TAGS
RELATED POSTS
9 komentarzy
  1. Odpowiedz

    Grzegorz

    15 kwietnia 2020

    Great job Viola!!!
    Świetnie napisane 🙂
    Miło powspominać <3

    • Odpowiedz

      Viola and the World

      15 kwietnia 2020

      Dokładnie! Dobrze, że jest co.? Jak czytelnicy piszą, że ich wyjazdy zostały odwołane ze względu na zaistniałą sytuację, to tym bardziej jestem wdzięczna, że nam się udało!?

  2. Odpowiedz

    Aga

    15 kwietnia 2020

    Wierzę, że ktoś nad Wami czuwał gdy zdecydowaliście o dacie podróży oraz o wyborze drogi.

  3. Odpowiedz

    Grzegorz

    16 kwietnia 2020

    Wiola super zdjęcia!!!
    Piękne opisy!!! 🙂

    • Odpowiedz

      Viola and the World

      17 kwietnia 2020

      Dziękuję ☺️

  4. Odpowiedz

    Aga

    16 kwietnia 2020

    Jak mogłaś zakończyć relację dnia 2. W TAKIM MOMENCIE!!! ja już wszystkie paznokcie obgryzłam z wrażenia ❤️??!

    • Odpowiedz

      Viola and the World

      17 kwietnia 2020

      Wybacz, moja wena twórcza się wyczerpała. ? Dalej chyba już będzie tylko nudniej?

  5. Odpowiedz

    Grzegorz

    27 kwietnia 2020

    Wiola super tekst ?
    Świetnie się czyta 🙂 no i super zdjęcia ? Brawo Ty !!! ?

    • Odpowiedz

      Viola and the World

      29 kwietnia 2020

      Staram się.? Dziękuję?

LEAVE A COMMENT

Viola
Berlin, Germany

Cześć! Jestem Viola - marzycielka, wiecznie szukająca swego miejsca na ziemi. Po kilku latach wciąż powracających myśli o założeniu bloga, w końcu doszło do jego realizacji. Od kilku lat mniej lub bardziej intensywnie podróżuję po świecie. NA DZIEŃ DZISIEJSZY WYKORZYSTUJĘ KAŻDĄ WOLNĄ CHWILĘ, BY WYRUSZYĆ TAM, GDZIE MNIE JESZCZE NIE BYŁO!

Szukaj
Facebook